Ostatni lot w 2019.
Lot z nadzieją na oderwanie się od miejskiego hałasu i bożonarodzeniowego obżarstwa i najważniejsze – na zobaczenie zorzy polarnej. Zawsze chciałam zobaczyć norweskie fiordy, ale zawsze coś nie zgrywało, zawsze terminy lotów nie były dopasowane do naszego kalendarza albo ceny biletów lotniczych skutecznie mnie odstraszały. Aż tu nagle w tym roku wszystkie „ale” poznikały i udało się je przekuć w sukces. Wylatywaliśmy z Gdańska. Dojazd z Poznania stał się ostatnio bardzo łatwy i szybki. Dzięki temu korzystanie z portów lotniczych takich jak Wrocław i Gdańsk jest idealny.
Do Gdańska dojechaliśmy w trochę ponad 3 godziny. Po drodze nie obyło się bez kilku postojów na poszukiwania słuchawek, na termosową kawkę i na bardziej przyziemne sprawy :). Samolot do Bodo był prawie pełen, choć miałam nadzieję, że niewiele osób kierować się będzie na północ. Wydawało mi się, że większość woli hucznie spędzać Sylwestra w cieplejszych regionach Europy więc zaskoczenie moje było duże.
W Bodo nadaliśmy bagaże na kolejny lot. Dalej już lokalnymi liniami Wideroe i maleńskim samolotem ruszyliśmy przez zatokę na północny zachód Norwegii.
Na miejscu pięknie lało. Całe szczęście, że przyjechaliśmy na noc i zmęczenie podpowiadało raczej by iść spać niż przejmować się wiatrzyskiem i ulewą 🙂
Rano chmury się rozwiały a z okien naszego domku mogliśmy podziwiać piękny widok na okoliczne wzgórze, które przysłaniało nam pół świata i dawała poczucie przytulności.
Ballstad, mała wioska rybacka w archipelagu Lofotów. Urzeka czerwonymi chatkami i wodą wdzierającą się w głąb lądu z każdej strony wybrzeża. Płytki poziom morza tuż przy naszym domku zachęcił fokę by podpłynąć bliżej. Mogliśmy z naszego tarasu przyglądać się jak bawi się w wodorostach. Do tej pory widzieliśmy foki jedynie w ZOO a tu taka atrakcja tuż pod oknami.
Gdy tylko zrobiło się widno pojechaliśmy zobaczyć Muzeum Lofotr, niestety koniec roku nie jest zbyt łaskawy dla fanów muzeów i ostatecznie pocałowaliśmy klamkę bo muzeum zamknięte było na trzy spusty. To chyba znak, że trzeba tu wrócić latem 🙂 Z chęcią podejmę wyzwanie raz jeszcze. W tym muzeum można poczuć się jak Wiking. Można spróbować jedzenia wikingów i przeżyć dzień tak jakby przenosząc się do tamtych lat. Wykopaliska odkryły pozostałości najdłuższego budynku Wikingów, jaki kiedykolwiek znaleziono w Norwegii albo nawet w pozostałej części Europy. Powiew historii można tu zatem poczuć bardzo wyraźnie. Nie udało się nam niestety tego zobaczyć, ale pozostawiam ten punkt na liście miejsc, które w przyszłości odwiedzę 🙂
Korzystając z tego, że wynajęliśmy na lotnisku samochód jak i z tego, że nie padał deszcz a jeszcze było dość widno pojechaliśmy na plażę Hauklandstranda. Hauklandstranda znajduje się w środkowej części Lofotów, to północna część Vestvågøy, tylko 10 minut jazdy samochodem od Leknes. Plaża została wcześniej nazwana najpięknięszą plażą w Norwegii. Jest idealna ze względu na lokalizację, ponieważ można zaparkować tuż przy plaży i pospacerować a latem z pewnością można wykąpać się z pięknym widokiem na fiordy.
Wracając z plaży nie sposób nie zatrzymać się przy drodze przynajmniej kilka razy. Obrazy jakie migały nam za oknem samochodu były wprost bajkowe.
Przed zmrokiem koniecznie musieliśmy odwiedzić supermarket. Niezależność wynajęcia domku równa się oczywiście temu, że śniadania, kolacje jak również często i obiady trzeba przygotować we własnym zakresie. W Leknes jest wszystko czego do życia potrzeba 🙂
Zima na północy Norwegii jest raczej przygnębiająca. Widno jest kilka godzin w ciągu dnia a gdy jeszcze trafi się na pochmurne dni to poczucie nocy siedzące tuż tuż na kołnierzu mocno się wzmaga. Kolejnego dnia w nocy spadł śnieg. Piękny. Biały. Mięciutki. Padał małymi płatkami sporą część nocy. Pierwszy jaki tej zimy widzieliśmy, dlatego radość dzieci była duża. Śnieg grzecznie otulił całą okolicę. Lubię jak jest tak biało. I ta ciszaaaa…. Coś czego w Poznaniu tak brakuje to właśnie ta ciszaaaaa….
Gdy tylko wstał nowy dzień , spakowaliśmy się do auta i pojechaliśmy do Vikten, gdzie tuż przy linii brzegu u podnóża gór znaleźliśmy maleńką hutę szkła Glasshytta. Oczywiście był to ostatni dzień 2019 roku i było zamknięte dla zwiedzających. Dzięki temu, że zaglądnęliśmy jednak do środka okazało się, że właściciel, który jednocześnie był dmuchaczem szkła był wewnątrz 🙂 takie oto szczęście w nieszczęściu. Pootwierał dla nas wszystkie wnętrza. Dzieci mogły pooglądać szklane cuda i linię produkcyjną. Dowiedzieliśmy się również od niego, że w okolicy jest dużo Polaków i na przykład szkoła w Leknes budowana była przez Polaków.
Rok zakończyliśmy w naszej ciepłej chacie, szukając zorzy na niebie wśród fajerwerków.
Nasze oko zanotowało jedynie fajerwerki, choć jak się później okazało, aparat fotograficzny był znacznie czulszy i nad fajerwerkami delikatnie zieleniła się zorza. Całe zdjęcie jednak nie nadaje się do prezentacji więc nawet go tu nie zamieszczę 🙂
Pierwszego dnia Nowego Roku ruszyliśmy w drogę powrotną do domu. Nie chciało się wyjeżdżać … potwornie nie chciało. Na lotnisku w Leknes nie było żywej duszy. Wszyscy zaczęli się zbierać 30 minut przed wylotem.
Powroty do domu zawsze są miłe. Niby kończą jakiś miły czas leniuchowania i powinno być przykro, ale dla mnie to taki czas kiedy w głowie kluje się już plan na kolejny wyjazd. I to właśnie w tych wszystkich moich powrotach jest naaaajlepsze 🙂