Po raz pierwszy tak daleko, po raz pierwszy na innym kontynencie, po raz pierwszy na letnich wakacjach w grudniu 🙂 … i tych „po raz pierwszy”, jak się okazało pózniej, przybywało z każdym dniem coraz więcej, dlatego z całą pewnością można powiedzieć, że wyjazd do Meksyku to przygoda życia, ale od początku…
Bilety do Meksyku i wybór samego hotelu zaplanowałam duuuużo wcześniej. Po pierwsze dało mi to szansę dobrze przemyśleć podróż a po drugie mogliśmy „uszyć sobie na miarę ” całą wycieczkę. Lot był bezpośredni z Warszawy do Cancun. Szczęścia mieliśmy sporo bo wylot zaplanowano tak, że przypadał na noc naszego czasu, więc spokojnie mogliśmy naładować akumulatory, a dzieci większość tego czasu spędziły w słodkim śnie.
Lot do Meksyku trwał dwanaście godzin, powrót dziesięć, ale naprawdę nie był ani przez chwilę męczący. Dzieci nadrobiły zaległości kinowe a my książkowe. Na pokładzie samolotu każdy zobowiązany był wypełnić dokumenty celne w języku hiszpańskim, warto poczytać o nich przed wyjazdem bo dla osób nieznających języka mogą być zaskoczeniem i powodem do stresu.
Wylądowaliśmy około godziny 20:00 czasu meksykańskiego, czyli 2:00 czasu polskiego. Przebrnęliśmy przez lotnisko i już z bagażem wyszliśmy w poszukiwaniu autobusu. Zderzenie z powietrzem na zewnątrz było szokiem dla mojego organizmu. Z suchej Polski nagle wpadliśmy w meksykańską wilgoć i gorąc. Moje serce i płuca domagały się pilnego powrotu do kraju – i było to pierwszy znak, że dopadł mnie jet lag, czyli zespół nagłej zmiany czasowej. Jak się oczywiście można domyśleć – dopadło to tylko mnie. Dzieci, jakby na skrzydłach sprawiały wrażenie, że podróż nie pozostawiła na nich żadnego, nawet najmniejszego śladu.
Po godzinie jazdy klimatyzowanym autokarem dojechaliśmy w okolice Tulum do naszego Hotelu Grand Bahia Principe .
Pierwsze wrażenia były bardzo pozytywne. Hotel przeogromny, wypełniony po brzegi zielenią, skrywał całą rzeszę zwierząt, które podziwiać do tej pory mogliśmy tylko w Zoo. Dla przykładu, każdego dnia kapibary przemykały po trawnikach, od rana do późnego popołudnia iguany wylegiwały się na słońcu, ostronosy ( czyli krewni Króla Juliana z Madagaskaru) były dla nas najmilszym zaskoczeniem – z wdziękiem polowały na wnętrzności każdego kosza na śmieci, przemykając pomiędzy turystami zdecydowanym ruchem zaglądały do wszystkich miejsc gdzie mogły znaleźć resztki żywności. Na terenie hotelu poustawiano znaki, żeby nie dokarmiać tych zwierząt. Rzeczywiście na niedożywione nie wyglądały.
W pobliżu naszego apartamentu było nawet… delfinarium. I to zdarzyło nam się również po raz pierwszy. W żadnym z hoteli, w których wcześniej byliśmy nie widzieliśmy delfinów.
Podróżując tak daleko z dziećmi zawsze nasuwają się pytania dotyczące zdrowia, żywności … i komarów oczywiście. Okazuje się, że tutaj znów mieliśmy szczęście. Od taksówkarza dowiedzieliśmy się, że właśnie jest tydzień przed sezonem więc turystów było już sporo, ale nie tłumy 🙂 a komary jeszcze były na urlopie i przez cały pobyt widzieliśmy dosłownie dwie sztuki. Zresztą oba poległy w myśl zasady ” trafiony zatopiony”. Co nie zmienia faktu, że do Meksyku lecieliśmy uzbrojeni w dosyć mocne repelenty Mugga – cudownie, że się nie przydały 🙂 Co do żywności. Wodę warto pić butelkowaną, mieliśmy wrażenie, że przy posiłkach do kieliszków lano nam „kranówkę” o charakterystycznym zapachu więc szybko przestawiliśmy się na soki, cervezę i wino. Jedzenie meksykańskie obfituje w fasolę i wszelakie jej postaci ( niezbyt smakowało dzieciom), jest mocno przyprawione i tłuste, ale wydaje mi się, że każdy w nim znajdzie coś dla Ciebie. Dzieci nie odpuszczały churros, jest to ciasto jakby gofrowe w kształcie palucha smażone na głębokim oleju, podawane zazwyczaj z czekoladą. Mnie urzekły empanadas wypełnione farszem warzywnym i ryby, w szczególności merluza.
Głodni nie chodziliśmy, choć pierwszego dnia jet lag mnie nie opuszczał i apetyt raczej miałam mały czytaj apetytu brak 😦
Drugiego dnia wszystko minęło i wtedy tak naprawdę zaczęliśmy się bawić 🙂
Najważniejsze – Morze Karaibskie – booooskie… ,ciepłe ( miało ok 28 stopni C)… ,turkusowe … Pierwszy raz kąpaliśmy się w morzu o takim kolorze. Między naszymi nogami pływały rybki – kolorowe, ok dwudziestocentymetrowe, unosiły się z falą całymi ławicami, budziły ciekawość na tyle dużą, że przy każdym wejściu do wody wpatrywaliśmy się w głębię poszukując ich błyszczących łusek. Podczas naszych wyjazdów zazwyczaj najbardziej pożądanym obiektem jest basen, dopiero tutaj po raz pierwszy chętniej korzystaliśmy z łaskawości natury. Morze było baaajjeeeeczneeeee!
Podczas całego pobytu deszcz padał przez ok piętnaście minut i tylko jeden raz. Kawałki rafy koralowej pięknie się uśmiechały więc uznałam to za dobry znak 🙂
Plany zwiedzania okolicy mieliśmy ambitne, ale jakoś tak chyba przez to turkusowe Morze na bieżąco ulegały zmianom. Lista kurczyła się z każdym dniem bardziej, ale w sumie na dobre nam to wyszło bo nacieszyliśmy się do syta grudniowym „plażingiem”. Udało nam się zwiedzić Tulum.
Zastanawialiśmy się jak tam dotrzeć. Po rodzinnej naradzie postawiliśmy na przejazd komunikacją meksykańską. Cóż to była za emocjonująca podróż! Najpierw pieszo dotarliśmy do dwupasmowej drogi między Cancun a Tulum, potem mało uprzejmy i wcale nie wąsaty ( bo z takim mi się zawsze kojarzył) meksykanin pokierował nas wprost na ruchliwą trasę. Trasa dwupasowa, ruchliwa a przejścia dla pieszych na całej długości brak. Ciekawostka bo znaki wyraźnie wskazywały na zakaz przekraczania drogi. Pozostaliśmy bez wyboru, szybko zadziałaliśmy jak tubylcy. Dzieci zdaje się rozumiały konieczność bo po kilku sekundach staliśmy już po drugiej stronie a po kilku następnych siedzieliśmy w busie Colectivo . Szybko zajęliśmy miejsca. Meksykanin uznawał znaki za jedynie sugerujące prędkość na drodze. Efekt był taki, że przy ograniczeniu 60 km/h pędziliśmy jak na złotej strzale całe 110 km/h a w porywach zapomnienia kierowcy nawet 120km/h tylko strzała dygotała i trzeszczała jakby miała się za chwilę rozpaść w drobny mak … a tymczasem wewnątrz panowała głęboka cisza, nikt ani nawet nie ważył się odezwać. Dzieci na głębokim wdechu przyglądały się. Gdy wskazaliśmy przystanek, strzała zatrzymała się a Meksykanin wybełkotał cenę po hiszpańsku. Zajęło nam chwilkę żeby zrozumieć naburmuszonego kierowcę, ale tadaaaam! Udało się 🙂
Przed wejściem na teren ruin, po obu stronach drogi ustawili się mistrzowie handlu. Kiedyś mi się wydawało, że w tym jako nacja jesteśmy całkiem nieźli, ale meksykanie wpadli na coś ciekawszego 🙂 Żeby móc podziwiać ruiny Majów w Tulum trzeba stanąć grzecznie w kolejce i zakupić bilet wstępu. Na naszej drodze pojawił się uroczy handlowiec, który zaproponował, że zawiezie nas tam łodzią od strony morza i nie będziemy musieli za to płacić, ale ale … za ten ukłon w naszą stronę handlowiec oczekiwał, żebyśmy odwiedzili wskazaną przez niego restaurację 🙂 z nami się numer nie udał, ale kolejka chętnych na taki manewr była spora 🙂
Przed kasami turystów zabawiał sam Król Julian więc nawet nie zauważyliśmy kiedy kolejka się skurczyła. Bilety dla dzieci były darmowe. Dorosły musiał uiścić opłatę w wysokości 65 pesos i dorzucić do rachunku 45 pesos za możliwość robienia zdjęć.
Tulum było pierwszym miastem Majów odkrytym przez hiszpańskich konkwistadorów w XVI wieku i jedynym takim odkrytym w bliskiej odległości od morza. Otoczone z trzech stron świata murem, z czwartej bronione przez morze stało się twierdzą, w której Majowie z Tulum stali się świetnymi partnerami handlowymi na Jukatanie. O kulturze Majów można przeczytać wiele w internecie więc nie będę powielać tych informacji. Widoki ruin z taką historią w połączeniu z turkusem morza to prawdziwa uczta dla oka.
Do hotelu wróciliśmy taksówką mając jeszcze w pamięci szaleńczy bieg przez dwupasmówkę. Tym razem spokojnie, niewiele drożej i wygodnie w ciągu 20 minut byliśmy na miejscu.
Atrakcję na kolejny dzień przegłosowaliśmy szybko. Ruiny zamieniliśmy na park, który tak na prawdę był miniaturą Meksyku. Park Xcaret. Już przy wejściu witała nas uśmiechnięta Meksykanka, która szczegółowo opisała możliwości dotyczące biletów wstępu. Bardzo miłe i jakoś w Polsce dziwnie niespotykane 😦
Prócz mapy każdy turysta otrzymuje opaskę na rękę, dzięki której w wyznaczonych miejscach parku można zrobić sobie zdjęcie. Przy wyjściu zdjęcia można oczywiście kupić na sztuki lub w pakiecie w formie elektronicznej.
Pierwsze foto, nieświadomemu turyście „trzaska się” już przy wejściu, gdy ten mocuje się z czytnikiem.
Po przekroczeniu bram parku sprytne przejście wiedzie dokładnie przez sam środek wielkiego sklepu z pamiątkami 🙂
a już chwilę później w otoczeniu zieleni wędrowaliśmy przez przerzedzoną dżunglę. Trasy w parku oznaczone były idealnie. Kolor chodnika pomagał określić swoje położenie na mapie. Dla przykładu biały kolor trasy był odwzorowany białą linią na ziemi.
W Xcaret spędziliśmy cały dzień. Różnorodność proponowanych aktywności szczerze nas zaskoczyła. Szczególnie dzieci były zadowolone. W kapokach przepłynęliśmy kilka kilometrów podziemną rzeką, która łączyła półotwarte cenote. Przed wejściem otrzymaliśmy klucze do szafek na podręczne bagaże.
Była również możliwość spakowania rzeczy do specjalnych toreb, które okazały się lepszym rozwiązaniem bo były przetransportowane przez obsługę na koniec rzeki gdzie można było od razu się przebrać. Woda w rzece była chłodniejsza niż w morzu, miała ok 23 stopnie C. Nurt rzeki sprawnie pomagał w przebyciu całej długości w taki sposób, że nawet osoby nie potrafiące pływać poradziłyby sobie bez problemu. Po raz pierwszy płynęliśmy w ten sposób, ale z chęcią odwiedzę jeszcze raz taką rzekę w przyszłości.
Warto zabrać ze sobą kamerę z możliwością nagrywania pod wodą. Widoki nad powierzchnią były interesujące, ale po powrocie do domu mogliśmy podziwiać różnorodność podwodnych form, które umknęły naszej uwadze podczas spływu a były momentami ciekawsze.
Park oferuje imponujący wachlarz atrakcji. Dla przykładu można skorzystać z przeprawy tratwą
W motylarni można podziwiać różnobarwne motyle.
Można zobaczyć bujną roślinność dżungli i cykl rozwoju ptaka od najwcześniejszych dni, czyli od momentu wyklucia z jajka ( dzieci pierwszy raz widziały wykluwającego się ptaka) jak również kolorowe papugi i inne ptaki.
Most linowy szczególnie przypadł do gustu dzieciom.
W mojej ocenie najciekawszą była rekonstrukcja dnia z życia Majów i możliwość podziwiania rytualnego tańca sowy
Cmentarz meksykański, pełen fikuśnych form i mieniący się wszystkimi kolorami tęczy.
W parku znajduje się muzeum poświęcone kulturze meksykańskiej a z wieży widokowej podziwialiśmy okolicę.
Dla najmłodszych przygotowano możliwość pływania z rekinami i delfinami. Były też żółwie.
Można skorzystać z kąpieli w Morzu Karaibskim.
Na terenie parku w cenie biletu zapewniono posiłek w restauracji, w której jedzenie nakłada się samodzielnie i bez limitów ilościowych. Tutaj panowała duża różnorodność zup, ryb, mięs, makaronów, deserów, owoców i napojów. Każdy znalazł coś pysznego dla siebie. W centralnej części można było zobaczyć rytualny taniec los Voladores de papantla.
Dawniej taniec był sposobem okazania wdzięczności naturze, podziękowaniem za płodność i deszcz. Czworo tancerzy wspina się na około 20 metrowy maszt i opuszcza się głową do ziemi w momencie gdy maszt zaczyna się kręcić. Za każdym razem budził we mnie dreszcz emocji.
Znalazło się też miejsce na twórczość rzemieślniczą i rzeźby.
A w części poświęconej życiu Majów znajduje się boisko do gry w pelotę.
Kaplica nie była zbytnio wypełniona turystami, zajrzeliśmy do niej na chwilkę.
Pieniądze meksykańskie bardzo mi się podobały 🙂 , wymiana w Polsce była trudna bo waluta meksykańska nie należy do najpopularniejszych. W Meksyku z łatwością można dokonywać płatności w dolarach. Na drobne potrzeby wymiany dokonaliśmy w hotelowej recepcji ( wbrew radom rodaków), okazało się, że po bardzo dobrym kursie 🙂 nauczka na przyszłość oczywiście jest taka ” ufaj, ale sprawdzaj” 🙂
Po wyjściu z Xcaret zaskoczyła mnie taka oto tablica:
i kolejna rzecz – żeby zamówić taksówkę, trzeba było udać się do miłego pana w okieneczku, który od razu zorganizował nam taksówkę i jednocześnie pobrał stosowną opłatę. Dzięki temu pełna przejrzystość transakcji miło nas zaskoczyła 🙂
Takich zaskakujących momentów podczas naszych meksykańskich wakacji było całkiem sporo. Za każdym razem, gdy wyjeżdżaliśmy i powracaliśmy do hotelu taksówką byliśmy dokładnie spisywani, jak również spisywany był numer taksówki, imię kierowcy oraz cel naszego wyjazdu. Nie mam pojęcia czemu to służyło, ale było przestrzegane i skrupulatnie odnotowywane przez portiera podnoszącego szlaban.
Po dniu pełnym wrażeń, już przy kolacji dzieciom oczy same się zamykały. Do hotelu wróciliśmy około godziny osiemnastej czasu meksykańskiego co szybko licząc wskazywało północ na polskim zegarze. Przesunięcie czasu w tą stronę miało ogromne plusy. Dzieci o godzinie szóstej meksykańskiego czasu były już gotowe do planowania kolejnego dnia 🙂 choć spędziliśmy go na lenistwie.
Playa del Carmen. Większość przewodników rozpływa się nad pięknem tego miejsca i nad Calla Quinta Avenida. Jak dla mnie – strata czasu. Pojechaliśmy tam z czystej ciekawości, ale żeby mnie coś szczególnie urzekło … boję się, że mogę się mocno spocić, żeby wymyślić coby to mogło być. Piąta aleja była dla mnie zbyt tłoczna, Meksykanie natarczywi i z daleka narzucający się, prawie wciągający na siłę do swoich sklepów. Ładnie prezentuje się rzeźba tuż przy wejściu na teren plaży i oczywiście los Voladores de Papantla.
Kolejne „po raz pierwszy” pojawiło się szybciej niż myśleliśmy. Po raz pierwszy taksówkarz, z którym jechaliśmy do Playa del Carmen zaproponował, że poczeka na nas połowę dnia i zabierze nas po zwiedzaniu do hotelu. Mówiliśmy mu co prawda, że nie wiemy ile czasu nam to zajmie, ale nie przejmował się tym wcale. Obiecał, że zaczeka… i zaczekał. Parking był zupełnie nie oznaczony i sami, gdybyśmy jechali wynajętym autem, za żadne skarby byśmy do niego nie trafili.
Parkingowy szybko nas podliczył w technologii raczej niezbyt nowoczesnej. Za postój taksówkarz zapłacił 30 pesos, i nie doliczył nam tego do rachunku (!!!)
Gdy już wracaliśmy, na ulicy dominowało prawo silniejszego. Kierowcy patrzeli sobie głęboko w oczy i mierzyli chyba w ten sposób poziom testosteronu, nie zatrzymywali się gdy sytuacja nie wymagała tego bezwarunkowo. Toczyli się delikatnie i badali siłę woli przeciwnika. Ciekawe doświadczenie z pozycji kanapy pasażera. Tego co działo się na ulicach w Playa del Carmen nie widzieliśmy w innych miejscach. Taksówkarz w języku angielskim nie był jakoś mocno wylewny, ale gdy język zmieniliśmy na hiszpański nagle popłynął w opowieściach. Opowiadał o dżungli, o edukacji w Meksyku, o swojej pracy, rodzinie, turystach i o biedzie … czas uciekł nam nie wiem kiedy i trzeba było wysiadać. Taksówkarz okazał się przesympatycznym człowiekiem i w sumie trochę żałuję, że nie trafiliśmy na niego na początku naszych wakacji bo myślę, że skorzystalibyśmy z jego usług i z pewnością zawiózłby nas wszędzie gdzie tylko byśmy chcieli.
Ostatni dzień tradycyjnie upłynął nam na plaży, budowaniu zamków, czytaniu książki.
W pobliżu hotelu był stragan z pamiątkami.
Wakacje się skończyły… ciut za szybko, ale pocieszające było to, że mogliśmy zmienić klimat na duuuużo cieplejszy podczas gdy w Polsce witaliśmy zimę.
Wraz z naszym wylotem chyba słonce posmutniało 🙂 bo przykryło się chmurami na cały kolejny tydzień. Trzeba przyznać, że mieliśmy szczęście 🙂
Lot powrotny … wygodnie przespaliśmy. Wypoczęci wylądowaliśmy w deszczowej Warszawie o godzinie 15:00 czasu polskiego.
a gdyby ktoś miał wątpliwości, kto był przyczyną naszych meksykańskich wakacji to teraz już wszystko jasne:
Przez przypadek wpadłam na Waszą relcję.
Fajnie się czyta Wasze doświadczenia.
Żyzczę w przyszłości dalszego zwiedzania świata.
Pozdrawiam serdecznie.
PolubieniePolubienie
Serdecznie dziękuję za opinię 🙂 i oczywiście polecam podróż do Meksyku 🙂
PolubieniePolubienie