Bangkok – wisienka na torcie naszej wyprawy do Tajlandii.
Miasto, które nigdy nie śpi. Miasto, którego oryginalna nazwa w języku tajskim jest najdłuższą nazwą miasta na świecie w oryginale brzmi Krung Thep Mahanakhon Amon Rattanakosin Mahintharayutthaya Mahadilok Phop Noppharat Ratchathani Burirom Udomratchaniwet Mahasathan Amon Phiman Awatan Sathit Sakkathattiya Witsanukam Prasit i w tłumaczeniu tu Miasto aniołów, wielkie miasto nieśmiertelnych, wspaniałe miasto dziewięciu klejnotów, siedziba króla, miasto królewskich pałaców, dom wcieleń boskich, wzniesiony przez Wiśwakaramana na polecenie Idry. Miasto, które zawsze chciałam zobaczyć.
Planowaliśmy w nim spędzić dwie noce więc naturalnym się wydało zaplanować całodzienny bieg przez miasto. Gdybyśmy organizowali to sami to wydaje mi się, że nie udałoby się nam tyle zobaczyć. Tym razem również z pomocą przyszli nam Asian Divers i wierzcie lub nie, ale w 34 stopniowym upale, wraz z dziećmi udało się nam zobaczyć wszystko co chcieliśmy a dzieci do końca dotrzymywały nam kroku. To pewnie zasługa Janny, która była naszym przewodnikiem i doskonale wyczuwała potrzeby dzieci. Brawo wielkie dla niej!
Ale od początku.
Przylecieliśmy tajskimi liniami z Phuket do Bangkoku. Po wylądowaniu samolotu przeżyłam szok bo steward podszedł do każdego fotela i osobiście podziękował za spędzony razem lot kłaniając się przy tym z charakterystyczną dla tajskiej kultury pokorą. Nie uświadczysz tej wdzięczności w żadnej europejskiej linii lotniczej.
Na miejscu wybraliśmy Hotel Centre Point Siom z przepięknym widokiem na rzekę Chao Phraya ( Menam) i Bangkok.
Wybór hotelu w Bangkoku jest szalenie ważny. Jest to tak zakorkowane miasto, że bliskie odległości mogą się wydać szalenie odległymi. Nas korki szczęśliwie omijały 🙂 Nasz hotel połączony był z ogromnym sklepem i z jednej strony mieliśmy pełne zaplecze spożywcze a z drugiej mogliśmy pooglądać jak wygląda taka tajska galeria handlowa 🙂 Na najwyższym piętrze mieściła się stołówka z tajskim jedzeniem. Za grosze mogliśmy posmakować domowych tajskich smaków.
Widok z naszego balkonu na Bangkok hipnotyzował. Nieważne czy był to świt, dzień czy też późna noc. Mogliśmy gapić się na niego bez końca.
Noc minęła jak błyskawica a już kolejnego dnia od 9:00 spotkaliśmy się z naszą tajską przewodniczką i klimatyzowanym busem pojechaliśmy do pierwszego punktu zwiedzania do Wat Traimit, czyli świątyni złotego Buddy. Miejsce warte odwiedzenia ze względu na fakt, że znajduje się tam największy na świecie złoty posąg Buddy.
Do China Town było niedaleko, trzeba było przejść jedynie przez ulicę i w mgnieniu oka przenieśliśmy się w chińskie klimaty. Miejsce pełne ludzi i gwaru. Chodniki dokładnie oklejone wszelkiego rodzaju działalnością gospodarczą. Różnokolorowe potrawy serwowane wprost z ulicy mieszały się z tekstyliami. Wszystko to sprawiało wrażenie przeładowania. Stragany biły czerwonością i różnymi gabarytami pluszowych świnek bo rok 2019 w chińskim kalendarzu jest rokiem świni właśnie.
Przewodniczka w plan zwiedzania sprytnie wpasowała nam godzinny rejs statkiem po kanałach zlokalizowanych w najbiedniejszej części Bangkoku.
Podczas rejsu kanałami zatrzymaliśmy się na chwilkę by nakarmić ryby kupionym od mnichów chlebem. Tajowie wierzą, że karmienie ryb przyniesie szczęście.
Prawdziwą atrakcją okazał się przejazd Tuk -Tukami! Sprawnie pędziły między autami i skuterami wciskając się bezlitośnie w każdą nawet najmniejszą lukę w korku. Przejazd z adrenaliną 🙂 a mimo tych szaleńczych prędkości nigdzie nie widzieliśmy żadnej stłuczki, żadnego wypadku i żadnych nerwów na drodze. I to jest chyba coś czego warto nauczyć się od Tajów. Ruch drogowy był naprawdę płynny.
Byliśmy również w Pałacu Królewskim. Kompleks budynków zlokalizowany na ogromnej powierzchni. Popularność tego miejsca widać gołym okiem stojąc w długiej kolejce do wejścia. Tuż przy głównej bramie dokładnie sprawdzano czy ubiór turystów jest właściwy. Osoby zbyt skąpo odziane kierowane są do sklepu, w którym można zakupić spodnie i chusty. Śpiew mniszek, kadzidełka, pozłacane posągi buddy, ściany dokładnie wyłożone porcelaną to wszystko sprawia, że oo miejsce można oglądać cały dzień i jeszcze się wszystkiego nie zobaczy. Mnie zaczarowały malowidła ścienne. Precyzyjne wykonanie szczegółu oddawały poświęcenie z jakim powstały.
Świątynię Świtu – Wat Arun podziwialiśmy z zewnątrz, zatrzymując się na pamiątkowe zdjęcie na kilka chwil. Jest to jeden z najwyższych świątynnych budynków, który symbolizuje legendarną górę Meru. W mitologii buddyjskiej uważana była za centrum wszechświata. Z tego miejsca ruszyliśmy promem na drugą stronę rzeki. Brzuchy wskazywały jednoznacznie porę lunchu więc wiadomo jaki był kolejny punkt wycieczki 🙂
Po lunchu odwiedziliśmy Wat Pho, Świątynię Leżącego Buddy. Ten podobał mi się najbardziej i nie chodzi tu wcale o wymiary choć były imponujące 🙂 Długość Buddy równa była 46 metrom a wysokość 15 metrom. Budda był tak wysoki, że konieczne było zrobienie otworu w suficie bo lekko nie mieścił się do świątyni. Sama figura była bardzo ładna, ale najładniejsze były stopy Buddy :), które zostały wykonane z masy perłowej. Przedstawiają 108 symboli i stopni buddyjskiego oświecenia.
Nie mogliśmy przeoczyć również domu Jima Thompsona, wypełnionego pamiątkami zgromadzonymi podczas jego życia w Bangkoku. Dom utrzymany jest w starym stylu. Jim Thompson, podróżnik, architekt i w końcu biznesmen znany był przede wszystkim jako propagator jedwabiu. Przed jego domem można zobaczyć jak powstaje taka przędza. Kokon wykorzystuje się do tkania a z jedwabnika ( jak opowiadała przewodniczka) powstaje zupa. W lokalnym sklepie oczywiście można zakupić różne produkty z tajskiego jedwabiu. Sam dom Thompsona to kompleks kilku budynków wypełnionych pamiątkami i obrazami.
Z domu Jima ruszyliśmy wodną taksówką w stronę Golden Mount.
Na koniec zwiedzania Bangkoku udaliśmy się na jedyne w okolicy wzgórze, na szczycie którego znajduje się świątynia Wat Saket. Droga do niej prowadzi po 344 schodach, ale te schody to raczej niskie schodki 🙂 pokonuje się je błyskawicznie. Wspinaczkę umilają dzwony rozwieszone wzdłuż całej trasy. Szczególnie dzieci chciały dotknąć każdego z nich co pod koniec udzieliło się również nam. Przed wejściem umieszczono drzewo, na którym odwiedzający zawieszali złote serduszka z wypisanymi własnoręcznie na miejscu życzeniami. Serduszka finalnie ozłocą jakiegoś Buddę przez co staniemy się „fundatorami” tego ozłocenia 🙂
Na wzgórzu spotkaliśmy dużo osób oczekujący na zachód słońca, który stąd jest niesamowity otulając każdy budynek na widnokręgu. To stąd właśnie najlepiej widać jak „stare” miesza się z „nowym, a „biedne” z „bogatym”. W świątyni wierni składają kwiaty. Tajowie każdy kwiatek składają w szczególny sposób.
W zależności od dnia urodzin Budda przyjmuje inną postać. Mój Budda niedzielny ( pierwszy od lewej) wypada dość blado na tle innych. Poniedziałkowy Budda przez wyciągniętą przed siebie otwartą dłonią mówi stop. Przewodniczka mówi, że jest to ulubiony Budda europejskich turystów 🙂 biorąc pod uwagę, że to jedyny Budda, którego wszyscy naśladowaliśmy rozumiem dlaczego tak właśnie jest 🙂
Gdy jesteś zmęczony i nic Ci się nie chce – Budda mówi STOP
Gdy chcesz wydać za dużo kasy – Budda mówi STOP
Jakimś cudem zastosowań tego są miliony 🙂
Ostatni zachód słońca, ostatni rzut oka na zapadający w Bangkoku mrok – to mogło oznaczać jedno – ferie się skończyły, czas wracać 😦